Ranek spędziliśmy na zwiedzaniu okolicy Alexanderplatz, po części w celach turystycznych, a trochę by zobaczyć gdzie znajdują się wszystkie sklepy i co dokładnie mają w ofercie. Nie było teraz sensu nic ze sobą zabierać, ale ta wiedza pomogła usprawnić wieczorne zakupy.
Następna na liście była lunch w japońskiej kawiarni z piekarnią: Kame.
Do przyjścia tutaj zainspirowała nas Japonia Bliżej i powiem, że nie żałuję. Kame (jap. "żółw") to mała kawiarnia z paroma opcjami jedzeniowymi o prostym wystroju i japońskiej obsłudze.
Wybraliśmy tam: vegetable curry pan, onigirazu tamago, mochi z anko i matcha brownie. Do tego japońską herbatę: prażoną hōjicha.
Każdą z tych pozycji mogę rzecze polecić. bułka z curry była smaczna, podobnie świeże mochi, przyniesione na naszych oczach z kuchni. Matcha brownie było w porządku, choć powiem, że nie jestem przekonany do ciastowatych wypieków z zieloną herbatą. Znika mi wtedy część smaku, który tak kojarzę ze świeżą, zieloną matcha.
Bardzo spodobało mi się onigirazu z Kame. Jest to odmiana onigiri, choć na miejscu nazywają to burgerem ryżowym, co jest łatwiejsze do zrozumienia dla typowego przechodnia. Ta kanapka ryżowa owinięta nori jest prosta, sycąca i przygotowana z ciepłego ryżu.
Świetnym dodatkiem był spray z sosem sojowym. Wystarczy popsikać onigirazu ile się chce, co jest wygodniejsze niż moczenie w spodeczku, bardziej oszczędne i bez ryzyka, że ryż wchłonie za dużo sosu i zacznie się rozpadać.
Herbatę podają w polskiej ceramice z Bolesławca, która kilka lat temu zdobyła sporą popularność w Japonii. Jest to bardzo miły akcent, a czajniczki pasują do tej herbaty zaskakująco dobrze.
Popołudnie minęło nam na zwiedzaniu Berlina, od parku przy Bramie Brandenburskiej przez centrum, do następnego przystanku, jakim była restauracja Langano przy Kohlfurter Str. 44.
Może Wam się to wydać dziwnym wyborem, ale nawet nie szukaliśmy żadnej azjatyckiej restauracji na obiad, tylko od razu przeglądaliśmy oferty lokali etiopskich. Powód jest prosty: dość łatwo jest znaleźć niezłą restaurację chińską, lub japońską, albo chociaż przygotować jakieś danie z tych kuchni w domu. Za to posiłek etiopski z pysznymi, lekko kwaskowatymi naleśnikami indżera, jest poza moim zasięgiem i w domu i Polsce.
Najlepszy dla mnie wybór to wspólny talerz z kilkoma różnymi potrawami, ułożonymi na indżera, które służą za podłoże wciągające sosy, jedzenie i odpowiednik sztućców, bo je się rękami, odrywając kawałki ciasta i nabierając nim kęsy.
Polecam ten lokal. Wystrój jest pieczołowicie zaplanowany, obsługa miła, a jedzenie świetne. Herbaty mają dobre, jedynie tradycyjna kawa nas rozczarowała - zaparzona wcześniej, miała już ten nieprzyjemny, zbyt mocny posmak. Pewnie trzeba było wybrać zwykłe espresso lub americano.
Na koniec dnia wróciliśmy na drugą stronę rzeki, w okolice Alexanderplatz, załatwić ostatnie sprawy przed odjazdem.
Część zakupów zrobiliśmy w Asia Mekong koło James- Simon Park, a resztę w Asia Markt w ciągu sklepowym na zewnątrz centrum handlowego Alexa.
Udało nam się tam kupić np. świeże tofu, w foliowym woreczku, stuletnie jaja, ryż, makaron shirataki, bardzo dobry tempeh i wiele innych rzeczy.
Nie będę umieszczał spisu wszystkiego, co można w takim sklepie kupić, by byłoby tego za dużo.
Znajdziecie tam wszelkie makarony, sosy chińskie i nie tylko, puszki z egzotycznymi owocami, świeże warzywa, mrożone owoce morza, ciasto na pierożki, ceramikę, sprzęt kuchenny i wiele, wiele innych.
Na japońskie dynie była już końcówka sezonu, więc dobre znaleźliśmy je dopiero w supermarkecie Edeka, podobnie jak kilka innych produktów nie związanych z Azją.
Ogółem asortyment podobny do tego, z holenderskich sklepów azjatyckich, a to naprawdę niemało. Dodatkową przewagą Berlina jest wspomniana już wcześniej bliskość. Z zachodniej części Polski spokojnie da się przyjechać samochodem lub autobusem na jeden dzień i zabrać ze sobą rzeczy, które trudno byłoby przewieźć samolotem, jak z Holandii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz