piątek, 3 lutego 2017

Herbata w Isshin

(papierowy lampion w formie chińskiego mędrca)

 Dwudziestego ósmego stycznia rozpoczął się Chiński Nowy Rok Koguta. To święto ruchome, a dodatkowo jego obchody w Holandii nie trzymają się ściśle daty kalendarzowej i są różne, w różnych miastach. Tak więc tylko czysty przypadek sprawił, że miałem przyjemność odwiedzić Hagę razem z żoną właśnie wtedy, gdy w tamtejszym ratuszu trwał zwyczajowy taniec lwów, a przy rozstawionych stoiskach tłoczyli się ludzie zainteresowani chińską kaligrafią, literaturą, sztuką i jedzeniem. Moją uwagę zwróciły na przykład ciekawe gliniane figurki, chińskie wydanie komiksu Złoty Sierp o Asteriksie i Obeliksie, bułki bapao i, oczywiście, herbata. Na stanowiskach z herbatami można było kupić i spróbować najróżniejsze ich rodzaje od indyjskiej darjeeling po japońską sencha w torebkach. Przypuszczam, że gdzieś mogli nawet mieć jakąś herbatę chińską. Z jednej strony takie pomieszanie mogłoby być śmieszne, ale z drugiej świetnie pokazuje, że Chińczycy to urodzeni handlarze. Praktyczni, rozumiejący potrzeby swoich klientów i gotowi je zaspokoić. Ale nie o tym miał być ten wpis.



(tańczące lwy)

 Po opuszczeniu ratusza i hucznych obchodów chińskiego święta, zaczęliśmy spacerować po centrum Hagi w poszukiwaniu miejsca, gdzie można by na chwilę usiąść, wyciszyć się i odsapnąć przed wizytą w muzeach. Nasze ulubione restauracje z dimsumami były zatłoczone, więc przechadzaliśmy się na chybił-trafił bocznymi uliczkami.

 Chciałbym napisać, że mój wzrok przyciągnął śliczny baner, powiewający delikatnie na wietrze, ale tak nie było. To znaczy baneru wtedy nie było, ale gdy przechodziłem koło witryny zapełnionej ceramiką, nogi zatrzymały mnie w miejscu nim zdążyłem o tym pomyśleć. Jak zawsze zresztą.


 Było na co popatrzeć: ciemnobrązowy pędzelek chasen w nietypowym kształcie, naczynie na wodę mizusashi i inne przedmioty przydatne podczas ceremonii herbacianej. Niestety sklep okazał się zamknięty. Już mieliśmy odejść, gdy zatrzymało nas wołanie "Już otwieram!". W naszą stronę, ciągnąc za sobą bagaż na kółkach, szybkim krokiem szła drobna Azjatka.

 Sklepik z ceramiką okazał się otwartą tydzień wcześniej herbaciarnią prowadzoną przez rodowitą Japonkę. Potem było już tylko ciekawiej, zwłaszcza gdy okazało się, że mamy czas usiąść przy herbacie i porozmawiać. Właścicielka już jako dziecko uczyła się ceremonii herbacianej, posiada naprawdę imponującą wiedzę i doświadczenie, niezwykły wybór herbat i przygotowała nam najlepszą genmaicha, jaką zdarzyło nam się pić.

 Z żalem opuszczaliśmy Isshin, bo spędzona w nim godzina minęła niezauważalnie, ale poza atrakcjami niespodziewanymi czekało nas też parę zaplanowanych. Nie obyło się jednak bez drobnych zakupów:


 Dla mnie nowością były karintō. Małe, podłużne, smażone precelki. Słodkie, z intensywną nutą palonego cukru. Robi się je z mąki, drożdży i brązowego cukru i smaży na głębokim oleju, świetnie sprawdzają się jako przekąska równoważąca cierpką goryczkę herbaty.


 Z herbat wybraliśmy organiczną sencha yamakai, produkowana w prefekturze Fukuoka i puszeczkę matcha, bo nasze zapasy powoli zaczęły się kończyć. Matcha były trzy rodzaje, zaczęliśmy od pierwszego, więc musimy jeszcze kiedyś wrócić po dwa pozostałe.


W herbaciarni były jeszcze do kupienia shirataki, bardzo dobrej jakości kombu, ceramika, wyroby z laki, skarpetki i pełno różnych drobiazgów, w tym takie, których w europejskich sklepach wcześniej nie widziałem. Zabrała się też z nami zawieszka do telefonu w formie fioletowej rybki.

 Nawet tył papierowej torby, w którą zapakowano nam zakupy kryje w sobie parę zagadek. Postarajmy się je odcyfrować.


 Czytając od lewej mamy najpierw twarz buddy, jak usłyszeliśmy znalazła się tam "bo nawet budda z uśmiechem by tu wstąpił". Zaraz obok, w obrysie pieczęci mamy parę obrazków. Górny, który powtarza się również na transparencie widocznym koło wejścia, to mon właścicielki. Mon to symbol, emblemat przypisany do konkretnej rodziny, w swojej funkcji podobny trochę do europejskich herbów. Ten konkretny nazywa się Sasarindō i przedstawia kwiaty goryczki (gencjany) na liściach bambusa.

 Dwa kolejne symbole (一心) to nazwa herbaciarni zapisana przy pomocy kanji, czyli znaków pisma japońskiego. Isshin oznacza dosłownie jeden umysł/serce, czyli robienie czegoś całym sercem, koncentrację na danej czynności. Ciekawy, niebanalny termin powiązany z buddyzmem, a zarazem o wiele lepsza nazwa dla japońskiego lokalu, niż kolejny "zen" ;)

 Dla zainteresowanych adres:

Authentic Japanese Tea Isshin
Nieuwstraat 6H
2511AV, Haga, NL

 Strona internetowa jeszcze jest nieaktywna, ale jak coś się zmieni, to dam znać na FB. Sam jestem bardzo ciekaw, jak to miejsce się rozwinie. Przy okazji mam pytanie, czy znacie jakieś herbaciarnie w Europie prowadzone przez Japończyków? Jako następne miejsce planujemy odwiedzić Berlin.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz